Działający, stary projektor filmowy
źródło: unsplash.com, autor: Jeremy Yap

„Piąty element” 20 lat później

Święta mają taki ciekawy element, że telewizja odświeża w czasie ich trwania filmy, które każdy przynajmniej raz widział. Tak grudniowe święta w Polsce to już tradycja „Kewina samego w Domu” (1990). Tegoroczna Wielkanoc upłynęła mi w rodzinnej atmosferze, ale przyznam, że stroniłem od filmów na rzecz bardziej intelektualnej rozrywki. Poczytać warto zawsze. Wyjątkiem stał się Poniedziałek Wielkanocny, w którym dostałem okazję zobaczenia interesującego filmu, wspomnianego w tytule tego wpisu. „Piąty element” (1997) to film akcji oparty o kanon science-fiction, który stał się dla mnie osobiście chyba pierwszym obrazem w reżyserii Luca Bessona. No bardzo możliwe, że „Leona” widziałem wcześniej, ale dopiero omawiany obraz stał się dla mnie synonimem tego reżysera. Mija w tym roku 20 lat od premiery „Elementu” i trochę z braku bardziej dopasowanego tematu postanowiłem podzielić się kilkoma ocenami o tym filmie, odświeżywszy go sobie w poniedziałek.

Moja recenzencka przeszłość

Nim jednak przejdę do samego opisu filmu, muszę podzielić się miłym wspomnieniem. Recenzowałem filmy jako współprowadzący program kinowy, gdy rozwijaliśmy małe, studenckie przedsięwzięcie telewizyjne w Katowicach. Stąd też moje zamiłowanie do recenzji kinowych. No dobrze… filmy zawsze lubiłem, a mówić o nich innym, to wielki zaszczyt. Więcej o pracy przy „Kanapie Filmowej” napiszę pewnie kiedyś, kiedy najdzie mnie bardziej nostalgiczny nastrój.

Historia

O czym opowiada film  to zawsze kluczowe pytanie. „Piąty element” zaczyna się w zapomnianej egipskiej świątyni, w której archeolog prowadzi badanie. Jego naukowe dociekania przerywa lądowanie statku kosmicznego i przybycie bliżej niezidentyfikowanych istot z innej planety. Zabierają one cztery kamienie zamknięte w świątyni a także centralną istotę, którą oczywiście jest piąty element. Całość tej pierwszej sekwencji kończy się dość dramatycznie, gdy asystent naukowca zaczyna strzelać. Z tła wyrażonego w dialogu dowiadujemy się o potężnej złej mocy, która przybywa raz na 5 tysięcy lat, by zabijać życie. Z racji, że jej następne przybycie ma odbyć się za trzysta lat, mamy już czas akcji filmu. W moich recenzjach staram się unikać naświetlania większej sekwencji wydarzę dzieł, czy to książek, czy też filmów. Stąd więc powiem tylko, że akcja skacze następnie do XXII wieku, kiedy zło zbliża się do Ziemi. Jak łatwo się domyślić wydarzenia toczą się szybko.

Gra aktorska i dialogi

Pierwsze skrzypce tego filmu to Bruce Willis wcielający się w Korbena Dallasa. Wycofanego ze służby komandosa, który ma kilka problemów z własnym życiem. Towarzyszy mu Milla Jovovich, tytułowy Piąty Element, a w filmie Leeloo. Do tego kreacje aktorskie Garego Oldman, czy Chrisa Tuckera to aktorstwo na prawdziwie światowym poziomie. Nadmienię tylko, że z perspektywy 20 lat, Milla Jovovich trochę zniknęła mi z horyzontu filmowego. Choć może to wina małego przywiązania mojej osoby do serii Resident Evil, w której odgrywała role w późniejszych latach. Dla mnie realnym elementem, który powołuje ten film do życia, jest dialog. Rozmowy są w dziele Bessona żywe, dowcipne i pełne werwy, która w połączeniu z dynamiką i kolorystyką realnie rozpala ten film w wyobraźni widza. Do tego tempo tego obrazu jest tak skonstruowane, że porywa.

Scena operowa

Jednej sceny nie mogę sobie odpuścić. Nie będzie to chyba spoiler, jeśli powiem, że w całym filmie za arcydzieło montażu muzycznego uważam sekwencję operową. Jest to pięć minut przeskoku między występem w sali galowej a walką Leeloo w garderobie śpiewaczki. Kontrast kolorystyczny, jaki wypracowali twórcy w tej scenie po prostu ciąży, w pozytywny sposób. Śpiewaczka jest istotą niebieską, gdy Leeloo „tańczy” w czerwieni. Symbolikę tej sceny dostrzegłem dopiero po którymś razie a właśnie takie sekwencje filmowe najbardziej zapadają mi w pamięci.

Werdykt

Film ma niewypowiedzianą dla mnie gradację. Można go na pewno klasyfikować jako lżejsze kino akcji, ale to byłaby chyba dla niego potwarz. Z jednej strony to obraz dość płytki w wyrazie, opowiadający o życiu, wojnie, miłości, mający dość proste przesłanie, z drugiej strony… Takie historie łatwiej się ekranizuje, a już na pewno przyjemnie się ogląda. Tym też jest dla mnie „Piaty element”. To kino bardzo przyjemne, nawet jeśli dostrzegam w nim więcej niż założyli twórcy, tym bardziej to jeden z moich ulubionych filmów.

Werdykt numeryczny: 8 na 10.

Polecam też parodiujący materiał o „Piątym elemencie” z serii CinemaSins, w którym chumorystycznie wytykane są błędy i nieścisłości logiczne tej produkcji. Video poniżej:
 

You may also like...

You cannot copy content of this page