Kadr z filmu "Dune, Część pierwsza" w reżyserii Denisa Villeneuvea
Kadr z filmu "Dune, Część pierwsza", źródło: YouTube.com / Warner Bros. Pictures

Recenzja piaskowego obrazu autorstwa Denisa Villeneuvea. Dune I i II

W mojej rodzinie, w niektórych rozmowach o dziele autorstwa Franka Herberta padały opinie, że to nie jest de facto książka jaką można wyrazić za pomocą języka wizualnego. Czyli, że po prostu jej poziom komplikacji i narracji nie jest do oddania tak plastycznym narzędziem, jakim jest film. Tym bardziej nawet w kilka godzin, takiej produkcji. Po seansach wizji Denisa Villeneuvea, który zebrał historię Paula Atrydy w zamknął w dwóch filmach (odpowiednio 155 i 165 minut) nie jestem tego już tak pewny jak bywałem wcześniej. Francuski reżyser zdecydował się na kilka zabiegów wobec całego, ogromnego dzieła, i uważam że większość z nich wyszła tej produkcji na dobre. Oto szczegóły, choć może zacznijmy klasycznie – rysem fabularnym.
  • Historia, jaką napisał w książce „Dune” Herbert to bardzo odległe odmęty przyszłości ludzkości.
  • Całość historii zaczyna się w tym momencie, kiedy Imperator podejmuje zmianę. W wyniku jego decyzji Arrakis ma stać się teraz planetą oddaną Atrydom i popularnemu wśród szlachty Leto. Nie jest to łatwe przedsięwzięcie, bo wymaga lawirowania między dwoma bardzo skłóconymi rodami.
  • Mam wrażenie, że nigdy nie udało się nikomu zbliżyć do tego, co w tej książce jest prawdziwą osią i punktem zapalnym – świadomości Paula.
  • Dune, część pierwsza to obraz urzekający kadrami. I jest to niezwykłe przedstawienie planety, na jakiej podobno żyć się nie da.
  • Dune, część druga to wszystko, co udało się założyć w pierwszej produkcji. Jest podobny klimat, podobna praca kamery, idealnie zagrane tempo i wiele drobnych, mniejszych zabiegów jakie dają efekt synergii.
  • Gdzie leży siła tego obrazu? Jest miedzy kadrami. Tak bym to określił. Oba filmy tworzą imponującą i zgraną całość.

Nie łatwo dalej wybiec w przyszłość

Historia, jaką napisał w książce „Dune” Herbert to bardzo odległe odmęty przyszłości ludzkości. Akcja rozgrywa się w tak surrealistycznym czasie, jakim jest rok 10 191 AG… co oczywiście dla współczesnych niewiele mówi. Świat to tu cała galaktyka, jeśli nie więcej, wiele planet i w sumie magnateria rządząca tym przepastnym „znanym wszechświatem”. Nie chcę wchodzić w szczegóły, bo są one bardzo dobrze znane fanom twórczości Herberta. Jak i na potrzeby filmów narracja jest w stanie je dobrze i precyzyjnie wyjaśnić. Dość powiedzieć, że trafiamy na dwie kluczowe dla akcji planety.
Kadr z filmu "Dune, Część pierwsza" w reżyserii Denisa Villeneuvea

Kadr z filmu „Dune, Część pierwsza”, źródło: YouTube.com / Warner Bros. Pictures

Pierwszą jest Caladan, na jakim żyją i z jakiego rozprzestrzeniają swoją pozycję Atrydzi. To rodzina, w jakiej rodzi się Paul (w tej roli Timothée Chalamet), bohater i młodzieniec – przyszły lord rodu. Syn obecnej głowy rodziny Leto Atrydy ( w tej roli Oscar Isaac). Drugą planetą jest oczywiście Arrakis – tytułowa Dune’a, w dowolnym tłumaczeniu „wydma.” Skalista i nieprzystępna planeta, której połowa południowa uchodzi za niedostępną i wręcz tak trudną, że życie na niej dla człowieka ma być po prostu niemożliwe. Piaszczysta i makabryczna skała, jaką jest Arrakis, to jedyne w znanym wszechświecie miejsce, gdzie jest przyprawa. Ta niezwykle cenna i kluczowa dla całej gospodarki substancja zdolna do wielu alteracji człowieka. Co więcej umożliwiająca pokonywanie przestrzeni w kosmosie w sposób bez podróży. I to dzięki temu możliwe jest po prostu przenoszenie przez gildyjnych nawigatorów statków kosmicznych między różnymi punkami we wszechświecie. To kluczowe dla zrozumienia finału tej książki, ale nie będę spoilerował. Arrakis jest w domenie Harkonneów. Mało sympatycznego grona mieszkańców planety Giedi Prime. Oni też z upoważnienia Imperatora Szaddama IV – który rządzi całym znanym wszechświatem – wydobywają i gromadzą przyprawę, zarazem gnębiąc i wykorzystując mieszkańców północnej półkuli Arrakis – Fremenów.
Kadr z filmu "Dune, Część pierwsza" w reżyserii Denisa Villeneuvea

Kadr z filmu „Dune, Część pierwsza”, źródło: YouTube.com / Warner Bros. Pictures

Całość historii zaczyna się w tym momencie, kiedy Imperator podejmuje zmianę. W wyniku jego decyzji Arrakis ma stać się teraz planetą oddaną Atrydom i popularnemu wśród szlachty Leto. Nie jest to łatwe przedsięwzięcie, bo wymaga lawirowania między dwoma bardzo skłóconymi rodami. Atrydzi i Harkonnenowie się nienawidzą i walczą od wielu, wielu dekad, jeśli po prostu nie od pokoleń. Ważne. Postanowiłem recenzować oba te obrazy razem, bo ich oddzielne traktowanie po premierze drugiego z filmów nie ma po prostu sensu. Co więcej, ich konstrukcja narracyjna nabiera o wiele więcej zrozumienia, gdy połączy się te obrazy.

Próby przeniesienia Dune na ekran

Villeneuve nie jest pierwszym, jaki zdecydował się podjąć tę wielką próbę. Nim on podjął się tego aktu przenieść na wielki ekran książkę o walce rodu Atrydów zrobił to w latach 80. XX w. David Lynch. Obraz ten wiele osób analizowało i ja mam o nim nawet dość dobre zdanie. Po pierwsze, bo to klasyk. Po drugie, bo uosabia pewien sposób patrzenia na problemy zawarte w książce Herberta z sobie tylko charakterystyczną nutą lat 80-tych. Jednak powiedzmy otwarcie, że nie jest to tak niezwykłe kino, jakim powinna być adaptacja Dune’y. Jest w tym filmie wiele pompatyczności, gry trochę teatralnej i mało absorbującej. Lepsze wrażenie na mnie osobiście zrobiła mini seria pod skrzydłami New Amsterdam Entertainment / Victor Television Productions Inc. Tę można było swego czasu oglądać w kanałach telewizji w Polsce, jak i pewnie można znaleźć dzisiaj w różnych platformach streamingowych. Była o tyle ciekawa, że nie ograniczyła się tylko do pierwszej powieści Herberta, ale i do innych, późniejszych książek jego autorstwa. Gdyby nie ta seria, pewnie mniej bym wiedział o „Mesjaszu Diuny,” „Dzieciach Diuny,” „Bogu imperatorze Diuny,” czy w końcu o „Heretykach Diuny” i „Kapitularzu Diuną.” Choć w serii – o ile pamiętam – historia kończy się na „Dzieciach.”
Zarazem mam wrażenie, że nigdy nie udało się nikomu zbliżyć do tego, co w tej książce jest prawdziwą osią i punktem zapalnym – świadomości Paula, która jest miejscem rozgrywania się jego największej batalii. On nie jest bowiem chłopcem, młodzieńcem, kochankiem, buntownikiem, czy mesjaszem, czy za kogo tam go chcecie uważać. W książce Herberta Paul jest człowiekiem, jakiemu przychodzi wybrać jaką chce mieć przyszłość i jaką chce po sobie pozostawić rzeczywistość. Nie ma chyba bardziej ludzkiego pytania. Mam wrażenie, że Villeneuve – jak na możliwości współczesnego kina, a te nie są małe – najlepiej to oddał.

Dune, część pierwsza

Film, jaki reklamowano w latach 2020 i potem, przed premierą 2021, to tylko połowa historii. Zarazem bardzo, bardzo dobrze przygotowana i pokazana. Jest w niej piękna cinematografia. Dobra, a w kluczowych momentach, bardzo dobra gra aktorska. W mojej ocenie za realny sukces tego pierwszego filmu odpowiadają reżyser, scenariusz, dobre tempo i przerwa jaką jest koniec oraz kreacje aktorskie. W tych ostatkach klucz to emocje włożone w Paula, Chani (w tej kluczowej roli w obu filmach Zendaya) i lady Jessicę (w fundamentalnej roli matki bohatera Rebecca Ferguson).
Nie mogę też we fragmencie tej recenzji nie ująć skali jaką robią w nim antagoniści. Nie jak Lynch i nie jak inni autorzy, Villeneuve nie robił z nich obleśnych i ogarniętych ambicją potworów. Zarówno barok Harkonnen (Stellan Skarsgård), jak i otyły Rabban Harkonnen (Dave Bautista) to mroczne, ogolone na łyso postacie, oddające swoją grozę innymi środkami wyrazu. I ten zabieg chyba najbardziej mi zapada w pamięć, jak staram się ująć te kreacje aktorskie w słowa. Oni są… straszni w omawianej wizji reżysera. Ponadto ten obraz urzeka kadrami. I jest to niezwykłe przedstawienie planety, na jakiej podobno żyć się nie da. I tu chcę zaznaczyć. Arrakis Villeneuvea nie jest żółta jak planeta Lyncha, nie jest też taka jak w produkcji z początku tego wielu. Arrakis w tych filmach jest po prostu zalana światłem, jasnym piaskiem, jaki stanowi piękne i kontrastowe tło dla bohaterów, i w końcu nie jest zabójcza. Arrakis w tych filmach żyje (o ile to możliwe) i staje się bohaterką samą w sobie. To mi się chyba najbardziej podobało i przez te trzy niemal lata oczekiwania na drugi film do tego najbardziej tęskniłem. Do wizji, jaką jest rozpalona światłem pustynia.
Kadr z filmu "Dune, Część pierwsza" w reżyserii Denisa Villeneuvea

Kadr z filmu „Dune, Część pierwsza”, źródło: YouTube.com / Warner Bros. Pictures

Kadr z filmu "Dune, Część pierwsza" w reżyserii Denisa Villeneuvea

Kadr z filmu „Dune, Część pierwsza”, źródło: YouTube.com / Warner Bros. Pictures

No i nie można nie powiedzieć o muzyce. Udźwiękowienie tych filmów to jakość, jakiej ostatnio w kinie jest mało, jeśli chodzi o nuty. Za soundtrack odpowiada – nie kto inny – jak oczywiście Hans Zimmer. Ta muzyka jest tajemnicza, uwznioślająca, majestatyczna i nawet teraz pisząc te słowa chcę ją usłyszeć. Niesie ona ten obraz i bohaterów przez wiele minut i się nie nudzi. Co jest największą jej zaletą. Polecam posłuchać.

Dune, część druga

Na film, jaki zagościł na ekranach kin w ostatnich dniach lutego 2024 r. poszedłem już w marcu. Nosiłem go w głowie przez pewien czas nim zabrałem się za napisanie tej recenzji. I powiem tak. Warto było. Kilka dni dało mi zdrowy dystans do tego przedsięwzięcia i pozwoliło lepiej docenić ogrom wrażeń, jakie końcowy z dylogii Villeneuvea film wzbudza.
Po pierwsze jest tu wszystko, co udało się założyć w pierwszej produkcji. Jest podobny klimat, podobna praca kamery, idealnie zagrane tempo i wiele drobnych, mniejszych zabiegów jakie dają efekt synergii. Coś, czego ja osobiście w kinie najbardziej szukam. Tego nieuchwytnego jakościowego skoku, jaki sprawia, że gra aktorska, scenariusz, kreacje protagonistów i antagonistów, gradacja zagrożeń i w końcu majestatyczność finału dają. Nie zabrakło w tym filmie także muzyki i dźwięku. No i w końcu jest to, czego trochę zabrakło w pierwszej pozycji. A co myślę, że reżyser specjalnie chciał pozostawić na ten drugi film. Jest romans.
Kadr z filmu "Dune, Część druga" w reżyserii Denisa Villeneuvea

Kadr z filmu „Dune, Część druga”, źródło: YouTube.com / Warner Bros. Pictures

Dla niewtajemniczonych rodzi się uczucie w książce, jakie gości między sercami Paula i Chani. I nie ukrywam, że wiele razy, jak przyglądałem się filmowym próbom adaptacji Dune’y to nie jest ono tak naszkicowane, jak w kartach książki. Za to w obrazach Francuza jest i to takie, jakie bardzo mi się podoba. Nie będę za bardzo wchodził w szczegóły tej relacji, bo jest ona kluczowa dla fabuły i emocjonalnego stosunku do bohaterów. Zaznaczę tylko, że to właśnie w tym elemencie widzę jedną z bardziej odważnych zmian wobec pierwowzoru książkowego. I to dobrze współgra z tym rodzajem uczucia, jakie nakreślili grający obie zakochane postacie aktorzy. Jestem pod nie małym wrażeniem tego elementu filmu.
Kadr z filmu "Dune, Część druga" w reżyserii Denisa Villeneuvea

Kadr z filmu „Dune, Część druga”, źródło: YouTube.com / Warner Bros. Pictures

I znów. Drugi akord w tym filmie należy do oponentów. Nie mogę przejść obojętnie obok dwóch ról. Pierwszą jest wzbogacenie Harkonnenów o kluczowego bratanka barona, o Feyda Rauthę (granego przez doskonale ucharakteryzowanego Austina Butlera). Jego kreacja jest wprost wyśmienita. Dodaje do złych postaci wiele życia i przekonania, że nie są tacy za jakich można ich brać… choć czy aby na pewno? No i w końcu dość epizodyczna rola Christophera Walkena. Grający imperatora aktor dodał do tego pięknego kolażu postaci swoje trzy grosze. Zamyka to ten film na sposób niespotykany w ostatnim czasie w kinie.
Kadr z filmu "Dune, Część druga" w reżyserii Denisa Villeneuvea

Kadr z filmu „Dune, Część druga”, źródło: YouTube.com / Warner Bros. Pictures

Gdzie leży siła tego obrazu?

Jest miedzy kadrami. Tak bym to określił. Oba filmy tworzą imponującą i zgraną całość. Nie ma w niej przesady w żadną stronę. Nie ma w niej też pompatyczności i jakiegoś niezrozumiałego patosu. Sceny są często minimalistyczne w doborze środków i trafiają w bardzo dobry ton, aby oddać głębię jaką niesie dialog, kadr, subtelność chwili, wymiana spojrzeń, czasami ukryta i zamknięta w podtekstach dramaturgia. Te filmy warto oglądać, i warto to robić na dużym ekranie. Niosą wiele płaszczyzn i wiele przekazów łączących się w precyzyjną wizję jaką reżyser zbudował. Mam też trochę wrażenie, że oba te filmy są jak czerwie pustyni w samych omawianych obrazach. W odróżnieniu od poprzedników Villeneuve nie wydobywa czerwia z piasku. Pozwala mu sunąć lekko i majestatycznie pod całą tą symboliczną siłą jaką zbudował, pod pustynią i piaskiem. A widzowie są przez tego czerwia niesieni w majestat tego obrazu, jak Fremeni w kilku kadrach, podążający na południe Arrakis ku swojemu szczęściu. Oba filmy oceniam na mocne 8 na 10 punktów. Rzadko daję tak znaczące oceny.

You may also like...

You cannot copy content of this page