Zbliżenie na obiektyw filmowy lub fotograficzny
źródło: unsplash.com, autor: Jorge Salvador

Star Wars: The Last Jedi – Epizod VIII ma Moc, ale nadal w cieniu Lucasa

Wersja audio recenzji w przygotowaniu. Po nowym otwarciu, jakim było „Przebudzenie Mocy” pytałem sam siebie, czy na kolejne filmy z serii Gwiezdne Wojny (Star Wars, SW) ma sens się wybierać do kina? Powiem otwarcie, że z czasem jaki upływał od seansu w 2015 r. coraz mniej widziałem pozytywnych elementów w Gwiezdnych Wojnach J.J. Abramsa. Przybywało obaw tam gdzie kiedyś był… no nie zachwyt, ale pewna wyrozumiałość. Przeważało przekonanie, że reżyser, scenarzysta, montażysta, po kolei, błądzili w VII szukając własnego pomysły na ten film, na te filmy. Gdy oglądałem obraz w telewizji (niedawno, bo na świąteczny sezon 2017) tym bardziej brakowało mi w „Przebudzeniu Mocy” właśnie tytułowego przebudzenia. Widziałem jeszcze więcej błędów i miotania się między starym – patrz SW Georga Lucasa – a nowym, bliżej nieokreślonym SW. W 2016 było już lepiej. „Łotr Jeden” miał znaczącą przewagę nad epizodem VII, bo nie było w nim mieczy świetlnych, przewlekłego epatowania przeszłością bohaterki i Finna (w tej roli w VII i VIII – John Boyega). „Łotr” to bardziej wyprofilowane kino. Myślę, że to zasługa Gareth Edwardsa (reżyser 7 filmu SW), w którego wizji jest nowsze spojrzenie na SW. Abrams to potomek szkoły Lucasa i to się mści, także w VIII odsłonie historii.

Fabuła

Zacznijmy jednak od starego dobrego zarysowania fabuły, bo myślę, że bez tego dobrej recenzji się zrobić nie da. Spokojnie, nie będzie wdawania się w głęboką fabułę, bo nie mam w zwyczaju psuć zabawy czytającym moje wrażenia. Więcej. Byłby to grzech wobec tego filmu i epizodu IX, który chyba ma trafić do kin w 2019 r. Odnajdujemy bohaterów krótko po tym, jak dokonali niemożliwego i zniszczyli planetę-bazę gwiezdną Najwyższego Porządku. Nie jest im jednak łatwo, bo – jak to w GW bywa – siły zła depczą im po piętach. Triumf mimo wielkiego hurra, odbija się czkawką. Finn (wspomniany już John Boyega) budzi się na statku medycznym Rebelii po urazie, którego doznał na koniec ostatniego filmu, Poe Dameron (pilot rebelii, w tej roli Oscar Isaac) ratuje całą flotę, czym popada w konflikt z generał Organą (ostatnia rola zmarłej przed rokiem Carrie Fisher). Cóż… Początek filmu to odrobina chaosu, ubrana w dobrą oprawę. Jednak można czuć się trochę zagubionym. No i jest jeszcze Rey (Daisy Ridley) starająca się przemówić do rozsądku przebywającemu na wygnaniu, sam je sobie zafundował, mistrzowi Jedi. Luke Skywalker (a jakże Mark Hamill) to nie postać, którą widzieliśmy w finale „Powrotu Jedi”. To podupadający na duchu, odcięty od Mocy, zgorzkniały człowiek. Dodam, że Hamill mocno trzyma tę historię. Nie ma w tym filmie fabuły do jakiej przyzwyczaił nas Lukas… Jest za to odrobina bólu, strachu, niepewności i … wszechobecna nadzieja, którą stara się nam odebrać zarówno Abrams (tym razem jako producent), jak i Rian Johnson (reżyser). Tylko jest jedno ale. To GW. Nie mogą się skończyć zwycięstwem Snokea i/lub Kylo Rena (w tej roli Adam Driver). Więc obraz ogląda się z ciągłym „i tak dobro zwycięży” w głowie. Inaczej się nie da.

Karuzela? Nie do końca

Film po pierwsze nie dzieje się w jednym miejscu, nie dzieje się nawet w kilku miejscach. On praktycznie płynie wraz z flotą Rebelii, którą miota na lewo i prawo. Brak ukotwiczenia w znanych miejscach, czy nawet w bliżej określonych lokacjach nadaje obrazowi pewnej dynamiki, którą twórcy chcą się odciąć od monotonii części VII i wcześniejszych sposobów opowiadania narracji przez Lucasa. Cały obraz ma tę dynamikę, która wraz z ciągłą zmianą sytuacji i okoliczności tworzy karuzelę emocji w jakiej działają postaci. I o ile pomysł był dobry, pewnie też działał w scenariuszu, to wykonanie nie jest już tak obiecujące. „Ostatni Jedi” to zlepek wątków, które wielu widzom wydadzą się chaotyczne i pełne rozkładu. Wprowadzane co chwilę nowe elementy łamią tempo tego filmu, czym praktycznie zabijają budowanie napięcia. Ogląda się sinusoidę fabularną, a nie dobrze zrytmizowany film. I największy mój zarzut. Obraz staje się w połowie przewidywalny w wątku głównym. Nie dla tego, że oglądamy SW, tylko dlatego, że Abrams i Johnson nie potrafili wyzbyć się nauki autora serii, którą wpoił wszystkim oglądającym od 30 lat SW. Wyraża się ona prostym zdaniem:
„Dołącz do mnie.”
Nie będę pisał więcej o fabule. Krótko. Ciągnie ona ten film. Jest dobrym motorem, ale niczym więcej. Emocje wywołane pierwszą częścią filmu pozwalają dobrze oglądać kolejną godzinę, ale w pewnym momencie to paliwo się kończy. Finał, nawet stylizowana na wielki, epicki koniec, nie ma ciężaru gatunkowego, jaki był w pojedynku Lucka z ojcem w części V, czy w starciu finałowym przed Imperatorem w części VI.

Gra aktorska

Aktorzy grają dobrze. Prym wiedzie tu Mark Hamill, który na przestrzeni lat od pierwotnej trylogii urósł na wyśmienitego aktora. Luck jest zgorzkniały gdy trzeba, pełen gniewu i złowrogi gdy trzeba, a w finale filmu ukazuje kunszt, gdy gra pogodzonego z losem Jedi. Carrie Fisher podobnie gra dobrą, ostatnią, starszą wersję księżniczki, którą znamy. Nawet jeśli jej rola w obrazie jest poboczna. Łza się w oku kręci, gdy zdajemy sobie sprawę, że to jej ostatnia rola. Jeszcze więcej emocji wybrzmiewa w mojej osobie, gdy przypomnę sobie, że miała dużo żalu do Lucasa w jednym z telewizyjnych wywiadów, że zrósł ją z rolą roznegliżowanej Lei w epizodzie VI. To rozmowa jeszcze sprzed kręcenia obrazów nr I, II i III. No i nie mogę pominąć nowej obsady, bo trudno inaczej nazywać Finna, Kylo Rena i Rey. Mam wrażenie, że te postacie nabierają, powoli ale zawsze, kształtów. Zarówno szturmowiec, złomiarka, jak i młody, upadły Jedi nabrali więcej ogłady w postaciach które odgrywają. Są bardziej przekonujący we własnej grze. To dobrze, ale za mało jak dla mnie. W filmach, tak kultowych jak SW to nadal nie wystarczy. Jeśli trend się utrzyma, to Boyega, Driver i Ridley będą grać na poziomie, którym miało otwierać się „Przebudzenie Mocy” w ostatniej części cyklu. Za to pasuje mi Oscar Isaac w roli Poe Damerona. Ale co my tu porównujemy? Prawie 40-letni aktor ma na koncie filmy ciekawe, co sugeruje jasno. On ma czym się pochwalić, gdy Boyega, czy Ridley wciąż budują swoją filmową drogę. Aktorsko ten film nie powali, ale i nikogo nie powinien załamać. Jest co oglądać.

Efekty wizualne i akustyczne

To stwierdzenie można też odnieść do efektów specjalnych. Obraz z ekranu bije realizmem, kolorem. Dobrym, przemyślanym i spójnym światem. Szczególnie podobały mi się finalne sceny, które mają imponujący rozmach, nawet jeśli nie mają tego „czegoś”. Jest w nich ciężar i dobry montaż, do którego pasuje muzyka. Emocje wywoływane przez kolory współgrają z grą aktorską na dobrym, przyzwoitym poziomie. Muzyka do tego i efekty dźwiękowe to jakość do której przyzwyczaiły nas amerykańskie produkcje. Jeśli można być czepialskim, to tylko jedno w nich doskwiera. Muzyka i efekty nie zostały mi w głowie po tym jak wyszedłem z sali kinowej. A to źle. Zapytacie dlaczego? Bo „Ostatni Jedi” to nie jest wybitne kino. To dobre, przemyślane, ale pozbawione tożsamości widowisko, które nie ma w warstwie narracji, czy postaciach, czy w dialogach siły, jakiej oczekuje się od SW. Biorąc pod uwagę taki stan rzeczy… Dźwięk, który nie zapada w pamięć tylko traci w tym zestawieniu.

Kto to jest „Ostatni Jedi?”, Podsumowanie

Nim podsumuję ten obraz. Pytanie: Kto to jest „Ostatni Jedi?” Odpowiedź jest niestety przewrotna w tym filmie. Powiem tylko tyle, żebyście nie dali się zwieść, że to Luck. Ten film chce zagrać na uczuciach fanów i tylko pośrednio mu się to udaje. Obraz nr VIII robi jedną rzecz dobrze, eliminuje kolejny element, który łączy te SW z pierwotną trylogią. Jednak robi to za późno, za wolno i za mało. Myślę, że scena kończąca ten obraz musiałaby kończyć część VII. Wówczas zostałoby więcej w przyszłych filmach na zbudowanie swojej, własnej marki SW, której autorami byliby Abrams i Rian Johnson (reżyser). A tymczasem mamy film, który zawisł jakoby między wielką spuścizną Lucasa a bliżej nieokreśloną, niespójną wizją producenta i reżysera, którą trzymają w powietrzu niedopracowanie gry aktorskiej nowych głównych postaci (czy raczej aktorów grających te osoby) i obecni w filmie bardzo Luck Skywalker (Mark Hamill) i starzejąca się Leia (Carrie Fisher). Zwłaszcza te dwie ostatnie postaci, a już na pewno Luck, kradną ten obraz, gdy widź powinien iść do kina na przygody Rei i Finna, na odwagę Poe, czy też na grozę, którą ma wzbudzać Ren. Tymczasem wychodzi się z seansu pamiętając Lucka… w jego „niby scenie życia”. Iść, zobaczyć, docenić i chyba nic więcej.

You may also like...

You cannot copy content of this page