Star Wars: The Last Jedi – Epizod VIII ma Moc, ale nadal w cieniu Lucasa
Wersja audio recenzji w przygotowaniu.
Po nowym otwarciu, jakim było „Przebudzenie Mocy” pytałem sam siebie, czy na kolejne filmy z serii Gwiezdne Wojny (Star Wars, SW) ma sens się wybierać do kina? Powiem otwarcie, że z czasem jaki upływał od seansu w 2015 r. coraz mniej widziałem pozytywnych elementów w Gwiezdnych Wojnach J.J. Abramsa. Przybywało obaw tam gdzie kiedyś był… no nie zachwyt, ale pewna wyrozumiałość. Przeważało przekonanie, że reżyser, scenarzysta, montażysta, po kolei, błądzili w VII szukając własnego pomysły na ten film, na te filmy.
Gdy oglądałem obraz w telewizji (niedawno, bo na świąteczny sezon 2017) tym bardziej brakowało mi w „Przebudzeniu Mocy” właśnie tytułowego przebudzenia. Widziałem jeszcze więcej błędów i miotania się między starym – patrz SW Georga Lucasa – a nowym, bliżej nieokreślonym SW.
W 2016 było już lepiej. „Łotr Jeden” miał znaczącą przewagę nad epizodem VII, bo nie było w nim mieczy świetlnych, przewlekłego epatowania przeszłością bohaterki i Finna (w tej roli w VII i VIII – John Boyega). „Łotr” to bardziej wyprofilowane kino. Myślę, że to zasługa Gareth Edwardsa (reżyser 7 filmu SW), w którego wizji jest nowsze spojrzenie na SW. Abrams to potomek szkoły Lucasa i to się mści, także w VIII odsłonie historii.
Fabuła
Zacznijmy jednak od starego dobrego zarysowania fabuły, bo myślę, że bez tego dobrej recenzji się zrobić nie da. Spokojnie, nie będzie wdawania się w głęboką fabułę, bo nie mam w zwyczaju psuć zabawy czytającym moje wrażenia. Więcej. Byłby to grzech wobec tego filmu i epizodu IX, który chyba ma trafić do kin w 2019 r. Odnajdujemy bohaterów krótko po tym, jak dokonali niemożliwego i zniszczyli planetę-bazę gwiezdną Najwyższego Porządku. Nie jest im jednak łatwo, bo – jak to w GW bywa – siły zła depczą im po piętach. Triumf mimo wielkiego hurra, odbija się czkawką. Finn (wspomniany już John Boyega) budzi się na statku medycznym Rebelii po urazie, którego doznał na koniec ostatniego filmu, Poe Dameron (pilot rebelii, w tej roli Oscar Isaac) ratuje całą flotę, czym popada w konflikt z generał Organą (ostatnia rola zmarłej przed rokiem Carrie Fisher). Cóż… Początek filmu to odrobina chaosu, ubrana w dobrą oprawę. Jednak można czuć się trochę zagubionym. No i jest jeszcze Rey (Daisy Ridley) starająca się przemówić do rozsądku przebywającemu na wygnaniu, sam je sobie zafundował, mistrzowi Jedi. Luke Skywalker (a jakże Mark Hamill) to nie postać, którą widzieliśmy w finale „Powrotu Jedi”. To podupadający na duchu, odcięty od Mocy, zgorzkniały człowiek. Dodam, że Hamill mocno trzyma tę historię. Nie ma w tym filmie fabuły do jakiej przyzwyczaił nas Lukas… Jest za to odrobina bólu, strachu, niepewności i … wszechobecna nadzieja, którą stara się nam odebrać zarówno Abrams (tym razem jako producent), jak i Rian Johnson (reżyser). Tylko jest jedno ale. To GW. Nie mogą się skończyć zwycięstwem Snokea i/lub Kylo Rena (w tej roli Adam Driver). Więc obraz ogląda się z ciągłym „i tak dobro zwycięży” w głowie. Inaczej się nie da.Karuzela? Nie do końca
Film po pierwsze nie dzieje się w jednym miejscu, nie dzieje się nawet w kilku miejscach. On praktycznie płynie wraz z flotą Rebelii, którą miota na lewo i prawo. Brak ukotwiczenia w znanych miejscach, czy nawet w bliżej określonych lokacjach nadaje obrazowi pewnej dynamiki, którą twórcy chcą się odciąć od monotonii części VII i wcześniejszych sposobów opowiadania narracji przez Lucasa. Cały obraz ma tę dynamikę, która wraz z ciągłą zmianą sytuacji i okoliczności tworzy karuzelę emocji w jakiej działają postaci. I o ile pomysł był dobry, pewnie też działał w scenariuszu, to wykonanie nie jest już tak obiecujące. „Ostatni Jedi” to zlepek wątków, które wielu widzom wydadzą się chaotyczne i pełne rozkładu. Wprowadzane co chwilę nowe elementy łamią tempo tego filmu, czym praktycznie zabijają budowanie napięcia. Ogląda się sinusoidę fabularną, a nie dobrze zrytmizowany film. I największy mój zarzut. Obraz staje się w połowie przewidywalny w wątku głównym. Nie dla tego, że oglądamy SW, tylko dlatego, że Abrams i Johnson nie potrafili wyzbyć się nauki autora serii, którą wpoił wszystkim oglądającym od 30 lat SW. Wyraża się ona prostym zdaniem:„Dołącz do mnie.”Nie będę pisał więcej o fabule. Krótko. Ciągnie ona ten film. Jest dobrym motorem, ale niczym więcej. Emocje wywołane pierwszą częścią filmu pozwalają dobrze oglądać kolejną godzinę, ale w pewnym momencie to paliwo się kończy. Finał, nawet stylizowana na wielki, epicki koniec, nie ma ciężaru gatunkowego, jaki był w pojedynku Lucka z ojcem w części V, czy w starciu finałowym przed Imperatorem w części VI.