Historia malarza uciszanego przez komunistyczne spojrzenie na świat sztuki. Historia człowieka, który przez odmienne poglądy znalazł się na zakręcie historii. Dzięki wybitnemu polskiemu reżyserowi nie został zapomniany. Mimo, że jego historia to nie jest najwybitniejszy film Andrzeja Wajdy.
Opowieść tego obrazu zaczyna się w trudnych, ostatnich latach 40-tych XX wieku. Polska po wojnie znajduje się, oczywiście, pod wpływem komunistycznej Moskwy. Pojawia się w kraju wszechobecna wola partii, która w swej wszędobylskości wchodzi też do kultury, do sztuki.
Już w pierwszych minutach poznajemy naszego bohatera. Oto kaleki, ale nadzwyczaj utalentowany Władysław Strzemiński (w głównej roli Bogusław Linda). Malarz, prekursor polskiego konstruktywizmu, ważny profesor Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Łodzi. Jak się okazuje szybko, człowiek wybitnego talentu, nietuzinkowej relacji ze studentami i, co chyba najważniejsze, własnego, indywidualnego spojrzenia na sztukę. Chcących dowiedzieć się więcej odsyłam do pierwowzoru bohatera, jako teoretyka sztuki.
I tu niestety pojawia się problem, z którym nasz bohater będzie się zmagał cały film. W przeszłości, przed wojną, był zaangażowanym twórcą prorewolucyjnym. Asystował Kazimierzowi Malewiczowi w Szkole Sztuk Pięknych w Witebsku. Był wybitnym twórcą rosyjskiej awangardy. Wojna i jej konsekwencje zreflektowały jego poglądy na tyle, że w jednej z ważnych, pierwszych scen filmu, rozdziera wieszany portret Stalina.
Dość powiedzieć, że Strzemiński Wajdy, nie jest zwolennikiem ideologii, nie jest zwolennikiem realnego socjalizmu w sztuce, nie jest w ogóle zaangażowanym twórcą. Woli być sobą, za co niestety przychodzi mu zapłacić w pierwszej fazie PRL szybko. Z czasem traci posadę, traci wpływ na sztukę w Łodzi, traci o wiele, wiele więcej. Dość powiedzieć, że bieda zajrzy do jego garnka.
Zostają przy nim studenci, córka, przyjaciel poeta.
Historia krótka, acz dobitna
Wajda pokazuje nam Strzemińskiego w końcowych kilku latach życia malarza. Nie ma tu I wojny światowej, w której stracił rękę i nogę, nie ma tych kilku lat kiedy święcił triumfy w Rosji, nie ma okupacji, nie ma też żony i udanej części małżeństwa. Jest tylko, i aż, postać lekko zgorzkniałego, choć przy studentach wesołego, wykładowcy. Jest postać trapionego okolicznościami ojca. Córka, która mu towarzyszy, jest nadzwyczaj oschłą, nawet jeśli kochającą, postacią. Jest tu zadufana w profesorze studentka. Jest odrobina konspiracji.
Główna kreacja aktorska
Wajda gra opierając obraz na Lindzie, który praktycznie jest w każdej scenie obrazu. To dobrze odegrana, solidna i pełna autentyzmu rola „polskiego twardziela”, z której reżyser wydobył co trzeba – surową, czasami chwilową, pełną realizmu postać. Strzemiński, grany przez Lindę, oprawiony surowym, autentycznym światem PRL lat 50-tych, jest do bólu prawdziwy. I to się chwali.
Niestety drugoplanowe role nie zawsze potrafią dotrzymać kroku. Zauważyłem to zwłaszcza w młodej Bronisławie Zamachowskiej, która odgrywa rolę córki Strzemińskiego, Niki. Jej kreacja jest prosta. Odgrywana jest tu córka, która w relacji do ojca bardzo tęskni za matką. Jednak pewien „pion” tej postaci nie pozwolił mi w niej zauważyć dziecka. Kwestie wypowiadane przez Zamachowską są autentyczne, ale nie mają polotu, którego nie brakuje Lindzie. Z drugiej strony może się czepiam.
Otoczenie
Za to kreacja świata jest bardzo przekonująca. Polska Łódź jest u Wajdy szara, ciemna, wypełniona typowymi, PRL-owskimi meblami i artefaktami. Samochody, fasady budynków, mocna scena pochodu pierwszomajowego, czerwień komunistyczna i aparatczycy SB, wszystko wygląda bardzo autentycznie.
Nie można oprzeć się wrażeniu, że tak musiała wyglądać wizytówka przemysłowa Polski Ludowej.
Czego brakuje?
Jest tylko jeden element, który zawodzi, przynajmniej mnie zawiódł, w tym obrazie. Wajda w finalnej scenie filmu zabiera naszego bohatera z planu. Oto główny dzień – 26 grudnia 1952 r., nie będę ukrywał, że to moment śmierci Strzemińskiego, w którym go nie ma. Scena bez osoby Lindy na planie, bez jego momentu śmierci, lub przynajmniej odwołania do jego fizycznej obecności pozostawia w tym filmie duży niedosyt.
To takie uczucie, które w innych obrazach odczułem, ale bynajmniej nie przywiązywałem do niego takiej wagi. W tak osobistym obrazie, w filmie traktującym praktycznie solo o jednej postaci, brak bohatera w tej kulminacyjnej scenie, boli. Złamał moje poczucie autentyzmu, które towarzyszyło od początku obrazu.
Ostatni film Wajdy
Nie można nie zaznaczyć, że omawiamy ostatni film polskiego mistrza, jakim był Andrzej Wajda. Reżyser niestety nie doczekał premiery. Choć o ile wiem, zdążył zamknąć zdjęcia uczestniczyć w montażu. Festiwalowe pokazy jednak już musiał firmować sobą odtwórca głównej roli.
Jaki jest, w mojej ocenie, ten obraz na tle ponad 50 filmów reżysera? „Powidoki” to Wajda w środku swojego talentu. Nie ma w tym obrazie doniosłości „Kanału” (1956 r.), czy takiej analizy jaką miał „Popiół i diament” (1958), jest na pewno więcej doświadczenia, więcej ciężaru gatunkowego niż w innych filmach. Nie ma jednak Wajdy oskarowego. Obraz uhonorowano tylko Orłem za rolę Lindy w 2018 r. Pozostałe wyróżnienia zatrzymały się na nominacjach. Czy słusznie? Obawiam się, że tak. To film wart zobaczenia, bo to ostatni film Wajdy, wart zobaczenia, bo opowiada historię postaci, której na pewno nie doceniła jeszcze polska historia sztuki najnowszej. Ale nie jest to film, za który zapamiętamy Wajdę, za który zapamięta go światowe dziedzictwo kina. Ten przywilej pozostał i pozostanie zapisany w annałach przez obrazy, takie jak: „Popioły” (1965), „Ziemia obiecana” (1974), czy też niezapomniany i niezwykle ważny „Człowiek z marmuru” (1976).
Jeśli ktoś chce oglądać Wajdę w szczycie wrażliwości artystycznej, to „Powidoki” nie są tym obrazem po który trzeba sięgać.
Tags: blogfilmfilmymontażrecenzjavideografia