Kadr z obrazu w reżuserii Kevina Reynoldsa "Robin Hood: Książę złodziei", studio: Morgan Creek Productions
Kadr z obrazu w reżuserii Kevina Reynoldsa "Robin Hood: Książę złodziei", studio: Morgan Creek Productions

Angielski złodziejaszek doczekał się recenzji. „Robin Hood: Książę złodziei”

Jak oglądać film o Robin Hoodzie, to chyba tylko ten. Co ma w sobie „Książę złodziei” sprawdzam patrząc na obraz w kontekście innych adaptacji klasycznej historii o angielskim banicie z okresu Trzeciej Krucjaty.   Historia Robin Hooda doczekała się wielu adaptacji. Nie byłem chyba na teatralnej wersji tego klasyka, ale to nie jest problem, bo uświadczy się w kulturze tyle wersji tej historii, że wystarczy dla każdego. Książek jest bez liku. Gier podobnie, choć mnie najbardziej podobała się adaptacja interaktywna z 2002 r. studia Strategy First. W kwestii literatury pamiętam najbardziej pozycję Tadeusza Kraszewskiego „Robin Hood”. Nie jest to bowiem ta wersja w której złodziejaszek z Locksley wraca z krucjaty i stara się poprawić życie ubogim. Jest tutaj, tak nobilem, ale żyje w Sherwood od dziecka. I nie jest to takie proste życie. Nie będę zdradzał więcej. Pozycja jest warta przeczytania zwłaszcza przez fanów opowieści awanturniczych. Czytałem tę pozycję jako dziecko, co może też być odpowiedzią, dlaczego tak ją lubię.

To jest książę

W kwestii filmów natomiast, miałem niedawno możliwość zobaczenia „Księcia Złodziej”. Mowa o obrazie w reżyserii Kevina Reynoldsa, w którym dwie kluczowe postaci – Robin Hooda i Azeema grają odpowiednio Kevin Costner i sam Morgan Freeman. Filmowo to chyba moja ulubiona próba adaptacji tej legendy. I oczywiście w recenzji powiem Wam dlaczego.

Zaczęło się w Jerozolimie

O ile w źródłach historycznych Robin Hood pojawia się w latach 1261 – 1300, to film osadza naszego bohatera w dość oczywistym momencie wcześniejszym. Obraz zaczyna się około roku 1190. To wówczas zaczyna się Trzecia Krucjata. Choć właściwie film musi toczyć się później, bo Robin już jest w Jerozolimie. Jest więziony w lochu muzułmanów, z któego ucieka z późniejszym towarzyszem całej opowieści – Azeemem. Tak zaczyna się powrót do domu, który trwa jedną „sklejkę”, bo z Bliskiego Wschodu trafiamy do Anglii bardzo szybko. Tutaj śmierć ponosi ojciec naszego bohatera nadając mu bardzo dobrej, widocznej motywacji, by pokonać antagonistę szeryfa z Nottingham. Co w tym obrazie jest takiego fajnego, skoro opowiada historię Robin Hooda, jak każdy inny? Dla mnie to tempo akcji, gra aktorska i dialogi. Te elementy nadały wizji Kevina Reynoldsa pewnej ponadczasowości. Jego Robin Hood nie jest teatralny, jak wersja z 1955 r. Do tego filmu odnaleźć można setki odwoła np. w kreskówkach z lat 50 i 60 XX w. Ten obraz Joya Haringtona wbił nam wszystkim do głowy zielone wdzianko Robin Hooda. Ale wracając do omawianego filmu. Gra Costnera i Freemana broni się autentycznością, którą tylko komplementuje w tym filmie Alan Rickman, szeryf i piękna Mary Elizabeth Mastrantonio odgrywająca rolę Marian Dubois.

Skoro o kobiecie mowa

Tu nie mogę zapomnieć o próbie, którą podejmuje ten film, by nadać postaci żeńskiej samodzielności. Są ku temu trzy sceny. Pierwsza, gdy Marian spotyka się z Robinem. Przebiega ta scena dość gwałtownie i humorystycznie. Druga, gdy Marian rozmawia z szeryfem w kościele i w końcu trzecia, gdy panienka walczy w czasie wymuszonego ślubu. Niestety jednak, niestety dla feministek, finalnie Marian jest tylko nagrodą dla księcia złodziej, którą trzeba uratować z rąk niemal zboczonego szeryfa. Ale może i tak po prostu musi być, bo trudno o inną rolę Marian w historii Robin Hooda.

Czy było w tym filmie coś co mi się nie podobało?

Na pewno. Jest tu sporo po prostu „przeżutego” filmowania scen akcji, walk. Szermierka nie raz wygląda przedpotopowo, jakby z filmu z … początku lat 90. (śmiech). Muzyka też w żadnym wypadku nie może zachwycić. Soundtrack jest po prostu pełen monotonnych uderzeń w te same nuty. Dźwięk po prostu nie istnieje jako osobna sfera i tylko ubogaca – słabo dodam – to co jest na ekranie. Co bawi za to to dialogi. Niech elementem, który świadczy, że fajnie można bawić się na tym filmie będzie inny obraz z tego okresu. W 1993 r. sparodiował dokładnie opisywaną historię Mel Brooks. Kiedy ktoś z czołowych satyryków decyduje się zaangażować środki i świat kina, by wyśmiać twoją wersję, to wiedź, że coś jest na rzeczy.

Kolejny obraz już w kolejce

W 2010 r. powstał, jeszcze nie oglądany przeze mnie, film „Robin Hood” w wizji Ridleya Scotta. W tym obrazie grają Russell Crowe, Cate Blanchett, Max von Sydow, czy Mark Strong. Jest więc kolejna wizja opowieści, którą bardzo chętnie zobaczę. Na rok 2018 jednak nie widzę fajniejszego kina spod znaku awantury i łuku niż opisany film Reynoldsa.

You may also like...

You cannot copy content of this page