Kadr z serialu internetowego platformy Netflix, pod tytułem "Cień i kość"
Źródło: YouTube, trailer serialu

Cień i Kość, czyli na ciemno i dla dorosłej młodzieży. Recenzja serialu Netflix

Pierwszy sezon tego serialu zawitał na streaming w 2021 r. Dwa lata potem widz ma do dyspozycji dwa sezony, po osiem odcinków każdy. Od razu powiem, że choć w te szesnaście udało się zamknąć historię, to raczej cdn. Tego można być pewnym po finalnych scenach, jakie oferuje ostatni odcinek drugiego sezonu. Czy to dobrze? Przekonajmy się.
  • Sama powieść, która jest podstawą serialu, to 358 stron. Punktem narracji jest główna bohaterka. Mamy więc do czynienia z literaturą i narracją pierwszoosobową. Uwaga. Serial nie ma takiej struktury.
  • Zaczyna się podobnie jak książkowy pierwowzór. Poznajemy Alinę. Szybko dowiadujemy się, że jest to ktoś o wiele więcej niż tylko żołnierz kreśląca mapy.
  • Wiele daje tej produkcji fajne przeplatanie podniosłego tematu Aliny z drugim wątkiem, jakim jest seria wydarzeń związana z gangiem Wron (ang. Crows).
  • Dobrze ogląda się montaż i gradację koloru w tym serialu. To w końcu dobrej klasy, wysokobudżetowa produkcja. Nie pozostawiono niczego przypadkowi i to się widzi, i czuje.
  • Nie jest też tak, że wszystko tu super gra. Nie podobały mi się na siłę wplecione wątki poboczne i trochę za dużo tu poprawności politycznej. O tym więcej na końcu recenzji.
  • „Cień i Kość” ogląda się z zainteresowaniem i z preferencjami. Albo polubi się Alinę i jej zmagania z mrocznym Aleksandrem, albo sercem będzie się kibicować Krukom.

Materiał źródłowy

„Cień i Kość” (ang. „Shadow and Bone”) to adaptacja powieści, czy raczej trylogii, autorstwa amerykańskiej pisarki Leigh Bardugo. Pierwsza powieść została wydana w 2012 r. Następne odpowiednio w 2013 i 2014. Dorobek literacki autorki jest już dość znaczny, bo opiewa na chyba z czternaście pozycji książkowych. Sama powieść, która jest podstawą opowiedzianej w serialu historii, to 358 stron. Punktem narracji jest sama główna bohaterka. Mamy więc do czynienia z literaturą i narracją pierwszoosobową. Fabuła znów kręci się wokoło osoby młodej i niedoświadczonej Aliny Starkov. Świat, który ona – młoda sierota – i jej najbliższy przyjaciel Mal, zamieszkują to Ravka. Ich ojczyzna w świecie, który chyba nie do końca ma inną nazwę niż Grishaverse. Pewnie jest jakaś oficjalna, ale nie mam ochoty jej szukać. Grisha to znów termin od obdarzonych w tym świecie zdolnościami postaci. Grisha to dość klasyczny rodzaj odmieńców, których talent w Ravce zarówno jest podziwiany, jak i implikuje strach tych, którym tego talentu los poskąpił. Kluczowa do zrozumienia ich precedensu znów jest magiczna, czarna zasłona.
The Fold (jak nazywa się ją w angielskiej terminologii tego uniwersum) to potężna mgła i zarazem bariera, którą zamieszkują mroczne demony. Jako, że jest to wielki obszar, dzieli on Ravkę na dwie rozdzielone przestrzenie. Cała społeczność tego państwa żyje po dwóch jej stronach, okazjonalnie tylko przekraczając tę bardzo niebezpieczną przeszkodę. Praktycznie kraj w związku z tym niebezpieczeństwem od dziesięcioleci jest pod prawem wojennym. Armia ma tu najwięcej do powiedzenia. Grisha z racji swojej roli militarnej, także są wcielani do armii. I tak rysuje się nam scena tej historii. A w niej w środku Aliny Starkov. Kartograf map, które mają w centrum tę przerażającą ciemną masę zamieszkaną przez demony.

Przełożenie historii na ekran

Serial zaczyna się podobnie jak książkowy pierwowzór. Tu także poznajemy Alinę (w tej roli młoda Jessie Mei Li). Obok niej znów Malyena „Mala” Oretseva (granego przez Archiego Renauxa) i szereg innych postaci. Wśród których zauważę: Kaza Brekkera (Freddy Carter), Inej Ghafę (Amita Suman), czy postać antagonisty – generała Aleksandra Kirigana (w tej roli dobrze grający Ben Barnes). Wszystkie te postacie zanurzone są w historii, która rozkręca się w pierwszych odcinkach może i powoli, ale wciąga.
Kadr z serialu internetowego platformy Netflix, pod tytułem "Cień i kość"

Źródło: YouTube, trailer serialu

Punktem przełomowym jest oczywiście kryzys. W nim znów dowiadujemy się, że Alina to ktoś o wiele więcej niż tylko żołnierz kreśląca mapy. W czasie pierwszej jej przeprawy przez Fold dochodzi do katastrofy. I gdyby nie jej ukryty talent to pewnie większość bohaterów stałaby się pożywką dla demonów. Alina ratuje wszystkich nietypową mocą, nawet jak na Grishę. Mianowicie zamiast strzelać ogniem, czuć bicie serca tych wokoło, czy miotać powietrzem… Alina promieniuje światłem. Stąd też jej następujący pseudonim – Przyzywająca Słońce (ang. Sun Summoner).
„Kiedy około rok temu oglądałem pierwszy sezon tej produkcji byłem bardzo pozytywnie zaskoczony.”
I wpadamy w historię, która jest trochę archetypem wybrańca i przypowieści o przeznaczeniu, mesjaszu dla ojczyzny. Choć w odróżnieniu od innych wersji tej fabuły, Alina i jej przyjaciele mają w sobie odrobinę nowości. Wiele chyba zawdzięcza się temu usytuowaniu. Plus kilku zwrotom akcji w czasie trwania pierwszego i drugiego sezonu. To nie jest opowieść nudna i to jej wielka zaleta. Nie ma też tu patosu i podniosłości w jaką łatwo wpaść w adaptacji historii o ratowaniu świata/kraju. Wiele daje też fajne przeplatanie tego podniosłego tematu z drugim wątkiem, jakim jest seria wydarzeń związana z gangiem Wron (ang. Crows). W tej znów pierwsze skrzypce odgrywa nie kto inny, jak Kaz. Istotnie dobrze napisany, bardzo dobrze skonstruowany i zagrany bohater. Jego plany, manipulacja i głęboka emocjonalna historia. To elementy, jakie bywało że o wiele bardziej mnie interesowały niż Alina i jej światowe problemy. W końcu, bądź co bądź dość otrzaskane w takiej literaturze i serialach.

Co ma pierwszy sezon, czego zabrakło w drugim?

Kiedy około rok temu oglądałem pierwszy sezon tej produkcji byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Po pierwsze, oglądało się tę konstrukcję z zainteresowaniem i zaskoczeniem. Nie bywa często, że projekt z gatunku fantasy i to kierowany do młodzieży potrafi sięgać po tego rodzaju przemoc i motywy. Już w pierwszym sezonie są tu krew, ofiara, gotowość do poświęcenia, uprzedzenia wobec takich, czy innych grup odmieńców. Jest język mocny, nawet jeśli nie ma w nim przekleństw. Są słowa i wyrażanie gniewu. W końcu jest korupcja i władza z całym bagażem, jaki niosą te słowa. Wspaniale. Jednak z czasem to krzepnie i staje się częścią obrazu. To nie jest krytyka, choć odczuwało się po wielu godzinach z bohaterami, że spowszednieli.
Drugi sezon też popadł właśnie w takie koleiny. Gdy zaczynałem w końcowych dniach marca wgryzać się w te fabułę po raz drugi, coś już pachniało inaczej. Po zakończeniu drugiego sezonu wiem co to było… monotonia? Nie do końca, ale to słowo oddaje moje uczucia po finale.

Najpierw jednak o tym co dobre

Nie spieszmy się jednak tak bardzo do tego zakończenia. W pierwszej połowie zrobiły na mnie wrażenie po pierwsze gra aktorska i kostiumy. Nie mam odczucia, że kogokolwiek źle tu dobrano do roli. I Ci, którzy grają pierwszoplanowe postaci, i ich towarzysze, a nawet bezimienni panowie z szerokiego grona okładanych i zabijanych przeciwników dają radę. „Cień i Kość” ogląda się z zainteresowaniem i z wyczekiwaniem aż pojawi się ta jedna, te dwie postacie, które akurat tobie się spodobały. A że plejada jest znaczna i barwa, dość łatwo znaleźć swojego ulubieńca. Dla jednych będzie to sama Alina, innym spodoba się Kaz a jeszcze dwie, czy trzy osoby zobaczą coś w arystokratycznych bohaterach tego świata.
Kadr z serialu internetowego platformy Netflix, pod tytułem "Cień i kość"

Źródło: YouTube, trailer serialu

Czaru do przedstawionej rzeczywistości dodają piękne kostiumy i barwna paleta estetyczna, w jakiej to się wszystko dzieje. Nie ma tu praktycznie stagnacji i zatrzymania. Nawet jeśli akcja na chwilę się spowalnia, nawet na pół odcinka, bo dialogi i rozkręcone wątki zatrzymają uwagę widza. I do tego dochodzi fajne zrozumienie, jakie Eric Heisserer (twórca serialu) potrafił wkomponować w te postaci i wydarzenia w jakich biorą udział. A jest to ładunek emocjonalny, jaki błyszczy tu i tam. Czekałem na odcinek właśnie aby go zobaczyć i poczuć. Większość razy się nie zawodziłem. Zarówno historia Aliny, jak i Kruków, potrafiła zbudować napięcie i przekonać o słuszności poczynionych wyborów – tych w castingu i decyzje tych za kamerą.

Kadr gra, muzyka… też

W końcu nie mogę zapomnieć o warstwie technicznej. Tu dobrze ogląda się montaż i gradację koloru. Z drugiej strony, czego się spodziewać? To w końcu dobrej klasy, wysokobudżetowa produkcja. Nie pozostawiono niczego przypadkowi w tym serialu i to się widzi, i czuje. Do udźwiękowienia także nie można mieć pretensji. Muzyka narasta, kiedy powinna, opada i przechodzi w spokojne tony, kiedy tego wymaga akcja. Pięknie.
Kadr z serialu internetowego platformy Netflix, pod tytułem "Cień i kość"

Źródło: YouTube, trailer serialu

Czy jest więc coś, co mnie zawiodło w tym serialu?

Tak. Są do de facto dwie rzeczy. Zaznaczę jednak, że nie są one w żadnej mierze przeszkodą nie do pokonania. Obie raczej są marginalne i nie miały potencjału, aby zatopić tę produkcję. Pierwszą jest już dość oklepany motyw dyskryminacji, z jakim walczą tu wszyscy. Są albo po jednej, albo po drugiej stronie tego równania społecznego. I… szczerze… męczą mnie seriale, które na siłę muszą się opowiadać po stronie poprawności politycznej. Tak. Są tu ciemnoskórzy, są Azjaci, są utalentowani, których prześladuje się bo potrafią więcej, jest dziewczyna sprzedana na takich, czy innych warunkach w praktycznie niewolę, są wszyscy jakich tylko sobie wymarzysz z ułomnościami. Nie zabrakło też geja ciemnoskórego, który jest ukrywającym się Grisha i jeszcze nie zgadniecie. Tak. On się zakochuje i to nie w byle kim, tylko też w geju, nieśmiałym, jak się potem okazuje niepiśmiennym, plus specjaliście od wybuchowych zabawek. Rany. Ileż można. I takie to są współczesne przypadłości multikulturowych i międzynarodowych produkcji, które muszą spełnić jakieś pokręcone wymagania poprawności politycznej a nie potrafią być wprost dobrą i sklejoną historią o przygodzie bez zabarwiania tęczowego. Na szczęście dla tego serialu to można w nim zaakceptować. Przypomina mi to podobny zabieg, jakiego doświadczyłem w „Przeklętej.” W którym to serialu (podobnego formatu i kierowanego do takiego też widza) Merlina z legend arturiańskich trzeba było pozbawić czarów, „króla” Artura zrobić ciemnoskórym złodziejem z brakiem królewskiego rodowodu i w końcu wpasować w całą preangielską Brytanię prześladowanych przez chrześcijańskich fanatyków pokojowych odmieńców – tam zwanych fay.
„Cień i Kość” ogląda się z zainteresowaniem i z preferencjami. Albo polubi się Alinę i jej zmagania z mrocznym Aleksandrem, albo sercem będzie się kibicować Krukom.
I w końcu to drugie. Rozdźwięk między grą o największą stawkę, jaką jest Alina i Mal oraz ich przygoda pełna ciągłych zwrotów akcji a bohaterami jakimi są Kruki. W przeciwieństwie do głównej bohaterki oni muszą się trochę natrudzić dla osiągnięcia swoich celów i nie mają po stronie tajemniczej przepowiedni, mistycznej mocy, czy arcyprastarego wroga, który może wszystko. Taki rozstrzał między dwoma wątkami, które pchają tę fabułę do przodu może zaskoczyć i zainteresować. Może to też być trochę „za wiele” dla co mniej przyzwyczajonych do takiego rozkładania akcentów. Można to odebrać jako wadę.

Jaka jest więc ta przygoda?

Dobra, w znacznej większości bardzo dobra. „Cień i Kość” ogląda się z zainteresowaniem i z preferencjami. Albo polubi się Alinę i jej zmagania z mrocznym Aleksandrem, albo sercem będzie się kibicować Krukom. Natomiast wątpię, aby ta historia potrafiła pozostać obojętna. Dlatego jeśli mogę jakoś ocenić ten serial to będzie to solidne 7 na 10 punktów. Z oczekiwaniem na sezon trzeci, bo zarysowanie fabularne sugeruje kolejne problemy dla bohaterów. Z drugiej znów strony, jeśli Netflix nie zdecyduje się na kontynuację, to też płakać nie będę. Warto zobaczyć, dla historii gangu, który swoje robi za zapłatę (taką, czy inną) w tle archetypowej opowieści o wybrance światłości walczącej z mrocznym, ambitnym i podstępnym generałem.

You may also like...

You cannot copy content of this page